niedziela, 21 kwietnia 2013

Jeżyk.

No nie mogę się od kościanych klimatów uwolnić na długo. Mam taki projekt, który ciągnął się od roku (prawie). Trochę to makabryczne, ale w końcu skończyłam i jestem zadowolona z rezultatów i pomyślałam, że i tym się pochwalę.

Otóż, kiedy mój apetyt na kościaną biżuterię wyrósł ponad kości drobiu pogadałam ze znajomymi i kolega pracujący w sklepie zoologicznym zrobił mi prezent. Zwykle zwierzątka, które nie dożyły zakupu trafiały w odpowiednie miejsca, ale ten jeden raz zrobiono wyjątek i nieżywy jeż trafił w moje ręce. Proces pozyskiwania z niego surowca był mało przyjemny, więc nie będę się rozpisywać. Dużo się też nauczyłam.  

Po nieprzyjemniej części roboty została mi czaszka. Coś co bardzo trudno pozyskać od małych ssaków, bo zwykle w naturalnych warunkach ulega rozkładowi jako pierwsze. Z czaszki powstała oczywiście biżuteria, jednak nie od razu, miałam ogólny pomysł, ale wena jakoś nie przychodziła, a nie mogłam pozwolić sobie na pochopne działanie, bo nie chciałam uszkodzić czaszki - drugiej szansy już bym nie miała.


Nie miałam jeszcze okazji zaprezentować jej na sobie szerszej publice, ale z niecierpliwością czekam na ten dzień. 



Sznurki zrobiły mi psikusa podczas wklejania w końcówkę. Teraz już nic na to nie poradzę, ale kiedy naszyjnik jest na szyi układają się dobrze i nic nie odstaje.


Kolczyki są na sztyftach.


Oczywiście, tak jak poprzednio, żadne zwierzę nie cierpiało przy powstaniu tej biżuterii - zmarło z przyczyn naturalnych i dopiero później trafiło do mnie.




2 komentarze: